Cały dzień zajęła nam podróż do Phuket. Miałyśmy zarezerwowany lot z lotniska Don Muang, gdzie odbywają się loty krajowe. Dalszą podróż do hotelu odbyłyśmy taksówką. To taka forma podróży jak u nas PKS, z tymże my dostałyśmy wypasioną brykę, którą jechałyśmy około godziny. To było dziwne uczucie, ponieważ parę minut po opuszczeniu lotniska przejeżdżałyśmy przez miejsca, gdzie owszem była droga asfaltowa, a pobocze stanowiła glina, jakby ktoś przez dżunglę położył asfalt i na tym skończył. Okolica była biedna, gdzieniegdzie widoczne były blaszane domki, sterty śmieci i ganiające luzem psy. Po jakimś czasie krajobraz zmienił się. Dookoła egzotyka, palmy i żadnych zabudowań. Potem znowu parę ulic na krzyż, gdzie bogactwo i bieda żyją w symbiozie. Dojeżdżając na miejsce, a dokładniej do Phuket Patong Beach pierwszym zapierającym dech widokiem był zachód słońca nad morzem, a po drugiej stronie ulicy ściana lasu i pasące się słonie. Mogłabym jeszcze długo opowiadać wam o wrażeniach, ale przejdę do konkretów.
Miałyśmy zabukowany hotel Deevana Patong Resort & Spa. Polecam z całego serca, położony blisko centrum z całym „luksusem” w dobrej cenie. W Polsce za taki standard trzeba byłoby zapłacić słoną kasę.
Tego wieczoru odpuściłyśmy sobie wszelkie rozrywki. Zjadłyśmy kolację i obeszłyśmy okolicę by zorientować co, gdzie jest.
Na drugi dzień pobytu zaplanowałyśmy słynną Patong Beach. Piękne miejsce, choć jak później miałyśmy okazję się przekonać to był dopiero początek piękna. Widoki niesamowite – ogromna laguna otoczona wzgórzami. Te parę godzin odczuwałam spokój i wdzięczność pomimo faktu, że wokół było pełno ludzi. W tym raju dało się zaobserwować ciemne strony. Dzieci sprzedające wszystko, co się da, mocno schorowany, starszy Taj, który pomimo niedowładu ręki zamiatał ulicę graniczącą z plażą. Kolory, radość, bogactwo turystów mieszają się z biedą i ludzkim cierpieniem.
Wieczorem pomaszerowałyśmy na słynną ulicę grzechu i rozrywki w Patongu – Bangla Road. Tłumy ludzi, pełno świateł, straszna kakofonia, ale po jednym piwie w Blix’ie pod Tiger Pubem znalazłyśmy miejsce, gdzie spędziłyśmy resztę wieczoru – Monsoon. Na żywo grał zespół z Filipin i był genialny!
Na kolejny dzień zaplanowałyśmy wizytę w Tiger Kingdom. Nie da się opisać emocji, które towarzyszą człowiekowi gdy wchodzi do klatki z tygrysem! My zdecydowałyśmy się na wejście do 3,5 miesięcznych tygrysiątek, które już takie małe nie są. 10 minut z tygrysem kosztuje 1300 bathów. Na początku trzeba przeczytać regulamin i podpisać zgodę, że wchodzisz na własne ryzyko. Do wyboru jest wielkość kota, od małych tygrysiątek po olbrzymy. Wrażenia nie do opisania! Fascynacja i radość mieszały się z lękiem i współczuciem. Pierwszy raz w życiu dotknęłam tygrysa i co mnie zaskoczyło? Jego sierść jest szorstka w dotyku. Miałam mieszane uczucia będąc w tym miejscu. Wyraźnie widać, że niektóre tygrysy są pod wpływem silnych środków uspokajających. Poza tym uważam, że miejsce takiego wspaniałego stworzenia jest w dżungli, a nie w kilkumetrowej klatce. Kocham tygrysy, dlatego nigdy już tego nie powtórzę.
Wieczór spędziłyśmy na plaży fotografując zachód słońca. Po drodze do hotelu zahaczyłyśmy do baru Nicky’s Handlebar & hotel, co polecam fanom dwóch kółek, ja byłam zachwycona!
Kolejny przystanek w naszej wyprawie to Krabi!
Pozdrawiam, Ewa